poniedziałek, 5 września 2016

Marzenia się spełniają, czyli mój pierwszy PÓŁMARATON.

Jeszcze kilka lat temu w życiu bym nie pomyślała, że uda mi się przebiegnąć więcej niż 5 kilometrów. 
W dzieciństwie nigdy nie byłam wielką entuzjastką aktywności fizycznej, a do lekcji wfu jakoś nigdy nie miałam werwy. 

Mój pierwszy półmaraton miał odbyć się już w ubiegłym roku niestety z powodu pogryzienia przez psa, musiałam zrezygnować z biegu. Na szczęście pakiet startowy nie przepadł, a organizatorzy przepisali go na 2016 rok. 


Nie powiem, żebym jakoś wyjątkowo się przygotowywała, jechała z konretnym planem treningowym czy biegała na czas. Po prostu trenowałam, kiedy naszła mnie na to ochota, a że podczas ostatnich miesięcy bieganie tak mnie mocno wkręciło, biegałam coraz więcej. 

Wydarzenie to na prawdę ogromnie na mnie wpłynęło i znaczyło o wiele więcej niż myślałam.

Już wieczorem w sobotę, miałam wielkiego pietra na samą myśl o biegu. Wszystko miałam idealnie przyszykowane. Koszulka z pakietu startowego, numer z chipem, spodnie treningowe, najwygodniejsze buty świata, słuchawki i sakiewka naramienna na telefon. W głowie układałam sobie swoje przedtreningowe śniadanie, na które miały być kanapki z masłem orzechowym. miodem oraz dżemem porzeczkowym.
Budzik miałam nastawiony na 5 rano, bo o 6 planowaliśmy już wyjazd ode mnie z miasta. Specjalnie położyłam się wcześniej spać, żeby być wypoczęta. O dziwo zasnęłam dosyć szybko, choć strasznie bałam się, że z tego wszystkiego nie będę mogła zasnąć.

Wstałam wypoczęta i podeksytowana, umyłam się i agrafkami przypięłam swój szczęśliwy numer startowy na żółtą koszulkę- "308". Pomyślałam, że musi przynieść mi szczęście.

Dojechaliśmy do Warszawy, a ja czułam coraz większe zdenerwowanie. Nawet mój Marcin stwierdził, że widać w moich oczach ogromny strach. Sama nie wiem dlaczego, przecież tak strasznie się cieszyłam.
Fakt byłam szczęśliwa, że to właśnie ten dzień, jednak z drugiej strony wstyd mi to mówić, ale jakoś nie czułam wiary w siebie. Najzwyczajniej w świecie jakiś beznadziejnie fałszywy głos w głowie powtarzał mi, że nie dam rady. Dziwne prawda? Ja, osoba która zawsze ma wiarę w siebie, wiarę w to, że się uda. Nagle wiara uszłą gdzieś w niepamięć. Myślałam, że nie pobiegnę. Serio. Żar z nieba lał się już o 7 rano. Pomyślałam, że albo się ugotuję w trakcie biegu, albo usmażę jak na patelni, albo... zacisnę zęby i skopię tyłek tym 21 kilometrom.



O 8:00 zaczęła się rozgrzewka, a o 8:30 z Parku Skaryszewskiego ruszył III BMW Półmaraton Praski.

Serce waliło mi jak oszalałe. Pomyślałam, że w sumie ta rozgrzewka nawet nie jest mi potrzebna, bo moje ciało i tak zaraz eksploduje.

Serio nie podejrzewałam, że to wszystko aż tak wejdzie mi na psychę. Bałam się jak cholera.
Ruszyliśmy. Pierwszy kilomnetr- super. Pobiegłam szybciej niż chciałam. Duży błąd. Powinnam zacząć delikatniej i wolniej. Trudno, stało się musiałam w miarę utrzymać tempo, ale powoli zaczynało brakować mi tchu. Upał sprawiał, że myślałam, że moje mięśnie zaraz zaczną się ścinać.  O dziwo najgorsze były kilometry od 5 do 10. Później było łatwiej, bo organizm zaczął powoli przyzwyczajać się do tak wysokiej temperatury.
Po 10 kilometrze, udało mi się nawet lekko przyspieszyć. Ratowały nas po drodze wodne kurtyny, czyli zimne wodne prysznice oraz duże miski z wodą, w których maczaliśmy gąbki (dostaliśmy je w pakietach startowych), którymi można było się ochłodzić. Zlewałam się calutka wodą. Serio, nawet gacie miałam mokre.
Po przebiegnięciu 15 kilometrów wiedziałam już, że dam radę. Pomyślałam, że przecież 6 kilometrów to dla mnie na prawdę mało. Faktycznie ostatnie kilometry były najprzyjemniejsze. Biegło się lekko, coraz lżej. Czułam jakbym płynęła do mety. Było ciężko oczywiście, ale z każdym metrem coraz bardziej się cieszyłam, że zaraz będzie już po wszystkim.
Nienawidziłam tego biegu i kochałam jednocześnie. Wspaniałe uczucie.

Zobaczyłam Stadion Narodowy. Poczułam nagły przypływ energii i zaczęłam biec jeszcze szybciej. Zostalo mi jakieś pół kilometra. Zaczęłam śmiać się w głos. Normalnie jak głupia zaczęłam się cieszyć, że to już koniec :D

Widziałam już metę. Po bokach stali kibice, którzy nas dopilngowali i przybijali piątki.
A mi banan nie znikał z buzi :)
Dobiegłam. przekroczyłam linię mety i ciemno zrobiło mi się przed oczami. Ustałam, wzięłam kilka głębokich wdechów i gwiazdki przed oczami zniknęły. Otworzyłam oczy i widziałam uśmiechniętych ludzi, kamery, aparaty fotograficzne i w oddali czekającego na mnie narzeczonego. Tak jak sobie wymarzyłam.

Meta była cudowna. Prawie popłakałam się ze szczęścia.

Nie spodziewałam się na prawdę, że to takie wspaniałe uczucie. Nie zdawałam sobie sprawy ile ten bieg może dla mnie znaczyć. A znaczył bardzo dużo. O wiele więcej niż myślałam.
Ten bieg uświadomił mi, że tak na prawdę, granicę ustalamy sobie my sami. Że jeśli czegoś na prawdę bardzo mocno chcemy to jedyną przeszkodą jaka stoi nam na drodze jesteśmy my sami.
Marzenia są po to, żeby je spełniać, a nie tylko po to, żeby je mieć i mieć o czym marzyć.

I wiecie co ? 
Warto marzyć :-)