Jeszcze kilka lat temu w życiu bym nie pomyślała, że uda mi się przebiegnąć więcej niż 5 kilometrów.
W dzieciństwie nigdy nie byłam wielką entuzjastką aktywności fizycznej, a do lekcji wfu jakoś nigdy nie miałam werwy.
Mój pierwszy półmaraton miał odbyć się już w ubiegłym roku niestety z powodu pogryzienia przez psa, musiałam zrezygnować z biegu. Na szczęście pakiet startowy nie przepadł, a organizatorzy przepisali go na 2016 rok.
Nie powiem, żebym jakoś wyjątkowo się przygotowywała, jechała z konretnym planem treningowym czy biegała na czas. Po prostu trenowałam, kiedy naszła mnie na to ochota, a że podczas ostatnich miesięcy bieganie tak mnie mocno wkręciło, biegałam coraz więcej.
Wydarzenie to na prawdę ogromnie na mnie wpłynęło i znaczyło o wiele więcej niż myślałam.
Już wieczorem w sobotę, miałam wielkiego pietra na samą myśl
o biegu. Wszystko miałam idealnie przyszykowane. Koszulka z pakietu startowego,
numer z chipem, spodnie treningowe, najwygodniejsze buty świata, słuchawki i
sakiewka naramienna na telefon. W głowie układałam sobie swoje przedtreningowe
śniadanie, na które miały być kanapki z masłem orzechowym. miodem oraz dżemem
porzeczkowym.
Budzik miałam nastawiony na 5 rano, bo o 6 planowaliśmy już
wyjazd ode mnie z miasta. Specjalnie położyłam się wcześniej spać, żeby być
wypoczęta. O dziwo zasnęłam dosyć szybko, choć strasznie bałam się, że z tego
wszystkiego nie będę mogła zasnąć.
Wstałam wypoczęta i podeksytowana, umyłam się i agrafkami
przypięłam swój szczęśliwy numer startowy na żółtą koszulkę- "308".
Pomyślałam, że musi przynieść mi szczęście.
Dojechaliśmy do Warszawy, a ja czułam coraz większe
zdenerwowanie. Nawet mój Marcin stwierdził, że widać w moich oczach ogromny
strach. Sama nie wiem dlaczego, przecież tak strasznie się cieszyłam.
Fakt byłam szczęśliwa, że to właśnie ten dzień, jednak z
drugiej strony wstyd mi to mówić, ale jakoś nie czułam wiary w siebie.
Najzwyczajniej w świecie jakiś beznadziejnie fałszywy głos w głowie powtarzał
mi, że nie dam rady. Dziwne prawda? Ja, osoba która zawsze ma wiarę w siebie,
wiarę w to, że się uda. Nagle wiara uszłą gdzieś w niepamięć. Myślałam, że nie
pobiegnę. Serio. Żar z nieba lał się już o 7 rano. Pomyślałam, że albo się
ugotuję w trakcie biegu, albo usmażę jak na patelni, albo... zacisnę zęby i
skopię tyłek tym 21 kilometrom.
O 8:00 zaczęła się rozgrzewka, a o 8:30 z Parku
Skaryszewskiego ruszył III BMW Półmaraton Praski.
Serce waliło mi jak oszalałe. Pomyślałam, że w sumie ta
rozgrzewka nawet nie jest mi potrzebna, bo moje ciało i tak zaraz eksploduje.
Serio nie podejrzewałam, że to wszystko aż tak wejdzie mi na
psychę. Bałam się jak cholera.
Ruszyliśmy. Pierwszy kilomnetr- super. Pobiegłam szybciej
niż chciałam. Duży błąd. Powinnam zacząć delikatniej i wolniej. Trudno, stało
się musiałam w miarę utrzymać tempo, ale powoli zaczynało brakować mi tchu.
Upał sprawiał, że myślałam, że moje mięśnie zaraz zaczną się ścinać. O dziwo najgorsze były kilometry od 5 do 10.
Później było łatwiej, bo organizm zaczął powoli przyzwyczajać się do tak wysokiej
temperatury.
Po 10 kilometrze, udało mi się nawet lekko przyspieszyć.
Ratowały nas po drodze wodne kurtyny, czyli zimne wodne prysznice oraz duże
miski z wodą, w których maczaliśmy gąbki (dostaliśmy je w pakietach
startowych), którymi można było się ochłodzić. Zlewałam się calutka wodą. Serio, nawet gacie miałam mokre.
Po przebiegnięciu 15 kilometrów wiedziałam już, że dam radę.
Pomyślałam, że przecież 6 kilometrów to dla mnie na prawdę mało. Faktycznie
ostatnie kilometry były najprzyjemniejsze. Biegło się lekko, coraz lżej. Czułam
jakbym płynęła do mety. Było ciężko oczywiście, ale z każdym metrem coraz
bardziej się cieszyłam, że zaraz będzie już po wszystkim.
Nienawidziłam tego biegu i kochałam jednocześnie. Wspaniałe
uczucie.
Zobaczyłam Stadion Narodowy. Poczułam nagły przypływ energii
i zaczęłam biec jeszcze szybciej. Zostalo mi jakieś pół kilometra. Zaczęłam
śmiać się w głos. Normalnie jak głupia zaczęłam się cieszyć, że to już koniec
:D
Widziałam już metę. Po bokach stali kibice, którzy nas
dopilngowali i przybijali piątki.
A mi banan nie znikał z buzi :)
Dobiegłam. przekroczyłam linię mety i ciemno zrobiło mi się
przed oczami. Ustałam, wzięłam kilka głębokich wdechów i gwiazdki przed oczami
zniknęły. Otworzyłam oczy i widziałam uśmiechniętych ludzi, kamery, aparaty
fotograficzne i w oddali czekającego na mnie narzeczonego. Tak jak sobie
wymarzyłam.
Meta była cudowna. Prawie popłakałam się ze szczęścia.
Nie spodziewałam się na prawdę, że to takie wspaniałe
uczucie. Nie zdawałam sobie sprawy ile ten bieg może dla mnie znaczyć. A znaczył
bardzo dużo. O wiele więcej niż myślałam.
Ten bieg uświadomił mi, że tak na prawdę, granicę ustalamy
sobie my sami. Że jeśli czegoś na prawdę bardzo mocno chcemy to jedyną
przeszkodą jaka stoi nam na drodze jesteśmy my sami.
Marzenia są po to, żeby je spełniać, a nie tylko po to, żeby
je mieć i mieć o czym marzyć.
I wiecie co ?
Warto marzyć :-)